Jakiś czas temu w PSTK…
Wszystko zaczęło się od jednego telefonu. „Cześć, tu Robert. Zamierzam objechać Australię rowerem. Pomożecie?”. Pomogliśmy.
O Dżo Dżo Bike Expedition każdy, kto zerka na naszą stronę, już coś słyszał lub przeczytał. Zaangażowaliśmy się w akcję rehabilitacji Joachima pełną mocą przerobową naszych rąk, rozumów, patelni i łyżek. O tym, jak było, dowiecie się już za chwilę – a było kolorowo i ciekawie. I smacznie było!
Wszystko zaczęło się dnia poprzedniego, gdy Prezes zakasał rękawy i samodzielnie zagniótł ciasto na wenezuelskie arepas. Arepas, tradycyjne pieczywo, wypieka się na grillu lub smaży, a potem nadziewa wszystkim, co tylko można znaleźć na wenezuelskim targowisku. Aby je przyrządzić, wystarczy mąka kukurydziana, sól, olej i gorąca woda – i cierpliwość przy zagniataniu miękkiego ciasta, a później formowaniu niewielkich placków. Intrygująco brzmi i smakuje arepas de domino – z białym serem i czarną fasolą, a może wolicie arepas pelua – z wołowiną…?
Naszym gościom wenezuelski specjał najbardziej smakował w towarzystwie pikantnegochilli concarne, dania o intrygującej historii (dla ciekawskich), pochodzącego z Teksasu, ale o korzeniach hiszpańsko-meksykańskich. Swoją drogą, czy wiecie, że papryczka chili, od której pochodzi nazwa dania, doczekała się własnego stowarzyszenia jej miłośników? Intrnational Chili Society działa ednak wcale nie w Meksyku, a…na Florydzie.
Porzuciwszy Amerykę Łacińską, zaproponowaliśmy degustatorom wyprawę na daleki Wschód, a więc do kręgu wpływów kuchni hinduskiej. Zapachniało przyprawami, gdy wśród gości zaczął krążyć aromatyczny ryż biriani.
Cała przyjemność zaczyna się w mieleniu przypraw – a więc kardamon, gałka, imbir, laska cynamonu, pieprz, ziele angielskie, kumin rzymski wrzuć do młynka tworząc własną, niepowtarzalną mieszankę aromatów. Zagotuj garnek wody i wrzuć doń przyprawy, nie oszczędzając – ma być aromatycznie! Nie zapomnij też o soli. Gdy brunatna woda zawrze, wrzuć ryż i ugotuj do miękkości. Jeśli nie chcesz być aż tak bardzo hinduski – użyj woreczków, z pewnością skróci to czas pracy. Ryż odsącz i ułóż warstwami w żaroodpornym naczyniu, przekładając zeszkloną cebulą, suszonymi śliwkami i wiórkami marchewki. Możesz też skomponować swoją własną wersję, na przykład – jak w wielu regionach Indii – z mięsem. Na wierzchu rozsmaruj gęsty jogurt, posyp cynamonem i cukrem (sic!) i wstaw do piekarnika na 30minut. No właśnie, biriani pochodzi od słowa beryā(n) i oznacza tyle, co pieczony. Mniam.
Do potraw indyjskich zalicza się też cukinię goodhi dhali, a przepis na nią zaczerpnięty został z prastarej, acz polskiej książki kucharskiej. Ciekawe, co powiedzieliby na to Hindusi?
Dwie cebule
Dwa pomidory
Dwie cukinie
Szklanka wiórków kokosowych
Przyprawa garam masala lub własna kompozycja korzennych zapachów
Sól
Smażymy kolejno cebulkę, pomidory, wiórki i przyprawę, na koniec dodajemy cukinię i razem dusimy. Błyskawiczne, doskonałe w swej prostocie danie. Iście indyjskie. Hindusi, jak wiadomo, pierwsi dotarli na wybrzeże wschodnie Afryki. Ciekawe, jak nazywał się człowiek, który przywiózł na Zanzibar tę oto recepturę? A może to Zanzibarczycy pokazali Hindusom, co można wyczarować z ryżu?
Dwie puszki mleka kokosowego
Ryż w woreczkach (dla cierpliwych – sypki)
Garść ziaren sezamu, szczypta soli
Imbir, cynamon, czarny pieprz
Kiedy już zdobędziecie mleko, kolejne kroki są dziecinnie proste. Wlewacie je do garnka (nie przejmując się gęstą konsystencją) i doprowadzacie do wrzenia, po czym gotujecie w nim ryż do miękkości. Doprawiacie, i tyle, i już, gotowe. Zrobiliście właśnie wali wa nazi(w języku Suahili dosłownie ryż z kokosem), zapraszając do waszej kuchni odrobinę Afryki. Zanzibar jest rajem, to fakt. Ale to danie jest godne raju.
Mniej rajski rodowód mają za to australijskie ciasteczka owsiano-kokosowe ANZAC bisquits, które mimo swoich wojennych korzeni cieszyły się ogromną popularnością wśród gości, zwłaszcza najmłodszych. Ciastka te mają to do siebie, że bardzo długo zachowują świeżość i łatwo je przechować, są więc doskonałym pomysłem dla podróżników. Piecze je także znana polska blogerka kulinarna – Dorota Świątek. Zerknijcie na jej przepis.
Z odległej Australii wróciliśmy na Bliski Wschód, by spróbować klasycznego hummusu – kremowej pasty z ciecierzycy z odrobiną tahini (cóż to takiego? Poszukiwacze smaków, oto zadanie dla was), potrawy stanowiącej kość niezgody między Libanem a Izraelem. Smak pasty jest tak uzależniający, że wszczęto o nią konflikt polityczny. Co by było, gdyby nasi sąsiedzi zażyczyli sobie praw do bigosu? Mogłoby być gorąco….
Kiedy już o gorącu mowa, warto przypomnieć sobie o pysznej, prostej i bardzo orzeźwiającej sałatce rodem z Libanu – tabbouleh. Pokrojone w kostkę pomidory i ogórki (dużo, dużo!) wymieszajcie z suchą kaszką kuskus, dorzucając pęczek świeżej mięty i sok z kilku cytryn plus odrobina soli. Tabbouleh musi posiedzieć godzinkę w lodówce!
Goście przychodzili, próbowali, oceniali. Mali i duzi, płci obojga, podróżnicy i ciekawscy, eksperymentatorzy i klasycy. Dziękujemy Robertowi za zaproszenie i wszystkim degustatorom za opinie, rozmowy, pytania, ciekawostki, uśmiechy. Było fantastycznie.
Autorka tekstu: Krysia Roszak